Przeczytałam na Facebooku pytanie o usuwanie zdjęć z byłym chłopakiem po rozstaniu. Zaśmiałam się, bo jestem z tym samych chłopakiem dużej, niż mam konto na fejsie. Mój kontakt z czymś w rodzaju social media zaczął się jeszcze wcześniej, gdy korzystałam z Łączki Telezajączka. Sam fakt, że wiem co to jest powoduje, że czuję się trochę mniej młoda… Ale co w tym wszystkim robi wrażenie, to tempo zmian. Gdy byłam dzieckiem, telefony komórkowe przypominały walizkę ze słuchawką. Jako nastolatka korzystałam z forów internetowych i pamiętam też chatroomy. Internet dziś to zupełnie inne miejsce. I czy mówienie o tym, że jest sieć i real ma jeszcze sens? Nie wiem, natomiast to co mnie frapuje, to prywatność dzieci. Przede wszystkim moich. Nie będę pisała o cudzych dzieciach i cudzych decyzjach – napiszę o sobie.
Prywatność dzieci w Internecie
Zakładając ten blog podjęłam decyzję, by nie ujawniać wizerunków moich dzieci. Nie używam też tutaj ich imion – chociaż nie są tajemnicą, bo mogły się tu przy okazji urodzinowych wpisów pojawić. Dlaczego? Ponieważ publikowanie ich zdjęć w sieci powinno się, moim zdaniem, odbywać za ich zgodą, wyrażoną w sposób świadomy. I tak, jak Starszak jest niechętny temu, by go fotografować, tak Panienka jest po prostu za mała by zrozumieć, z czym wiąże się udostępnianie zdjęć w sieci: z tym, że rzecz raz wrzucona do internetu nigdy nie zniknie. I mogą ją zobaczyć wszyscy. Czy to dobrze, czy źle – można się spierać. Ale przyjęłam po prostu, że nie mając zgody dzieci na pokazywanie ich twarzy na blogu, nie robię tego. Owszem, czasami ich zdjęcia wrzucam na prywatnym koncie Facebookowym. Ale to są zdjęcia, które widzą znajomi i rodzina.
O czym nie wiecie?
Jednym z największych zarzutów wobec social media jest kreowanie nieprawdziwej wizji życia. A zawężając: fałszowanie obrazu rodzicielstwa. W social media nie ma porannych spin o czapkę, nosów wycieranych w rękaw, rozsypanych płatków, zapłakanych twarzyczek po szczepieniu ani szklistych oczy w gorączce. Nie ma kłótni, burzy nastoletnich hormonów i wagarów. Treści są przefiltrowane do tego stopnia, że powstał nowy przymiotnik: instagramowy.

Nie wiecie o problemach, trudnościach, chorobach moich dzieci. Nie opisuję problemów wychowawczych ani wyzwań, przed jakimi staję. Dlaczego? Bo to nie są sprawy do dzielenia się nimi z całym światem i mam jednak z tyłu głowy Konwencję o Prawach Dziecka oraz prawo dzieci do prywatności. Dzielę się z Wami swoją prywatnością – prywatność moich dzieci to coś, co powinnam chronić.
Mam w związku z tym taką refleksję: gdybym pokazywała w social media swoje dzieci, pisała o nich, to mocno pilnowałabym treści. Widzielibyście je wtedy, gdy są najsłodsze, najzabawniejsze, najbardziej rezolutne. Do schrupania i lajeczków. Nie chciałabym przecież pokazywać dzieci wtedy, kiedy jest im trudno, kiedy źle się czują, kiedy mają zły nastrój. I tym samym przyczyniałabym się do tego wielkiego, internetowego fałszerstwa. No a tego to naprawdę bym nie chciała.