Kradzież ma wiele form. Można jechać bez biletu, można splagiatować pracę, można ukraść torebkę albo ściągnąć muzykę w internecie. Oczywiście powszechnie uważa się, że kradzież jabłka jest bardziej naganna od kradzieży piosenki, chociaż jej twórca wolałby mieć co włożyć do garnka, tak samo jak sadownik. Jest jeszcze inna kradzież – własności intelektualnej. Poszanowanie praw autorskich, szczególnie w internecie, ciągle jest na bardzo niskim poziomie. Jak się ostatnio przekonałam – nawet tam, gdzie spodziewamy się wysokich standardów. Albo przynajmniej przyzwoitości. Rozsądku?

Regularnie sprawdzam skąd do mnie przychodzicie. Któregoś razu zdziwiłam się widząc domenę związaną z urzędem małego miasta na południu Polski. Pierwsza myśl „ktoś czytał mojego bloga w pracy?”. Potem uświadomiłam sobie, że przecież wyświetlałoby się to inaczej i w innej rubryce. Weszłam na stronę i po chwili szperania odnalazłam swój tekst. Potem kolejny. I jeszcze jeden. Część z informacją, że tekst pochodzi z bloga takiego i takiego, nie zawsze z prawidłowym adresem. Zawsze z nazwiskiem obcej osoby poniżej, jako zamieszczającej tekst na stronie. Kilka było w ogóle nie podpisanych. I tu już naprawdę się zdenerwowałam. Teksty były skopiowane łącznie z formatowaniem, z ilustracjami, tytułami. Niezły odlot.

Co zrobiłam? Oczywiście printscreeny. Dużo. A potem napisałam maila do urzędu, adresując w tytule do kogo. Nic, cisza. Po kilku dniach napisałam kolejnego, tym razem dodałam adres rady miejskiej. Odpowiedź przyszła szybko, jakieś mętne wyjaśnienia, przeprosiny, spory akapit zrobiony metodą ctr c + ctrl v o jakichś programach, dofinansowaniu, wiejskich gminach i rozwoju. Bareja, Kiszon, kabaret. Odpisałam krótko, i po jakimś czasie – a część tekstów wciąż wisiała na ich stronie, a ja robiłam kolejne printscreeny, z kolejnymi datami, poproszono mnie, bym wskazała im, gdzie jeszcze widzę swoje teksty, to usuną. Napisałam, wtedy już bardzo zła, że skoro nie uszanowali czasu jaki poświęciłam na napisanie tych tekstów, to teraz tym bardziej nie powinni wymagać ode mnie, że będę poświęcać go na czytanie ich własnej strony.

Dziś już moich tekstów tam nie ma. Nie tylko moich, znalazłam jeszcze sporo blogowych treści, a nawet artykuł z Wysokich Obcasów, skopiowany co do literki. Zastanawiam się, czy zostały usunięte, bo się przestraszyli konsekwencji związanych z łamaniem ustawy o prawach autorskich, czy może zrozumieli, że to ordynarna kradzież?

Jestem miłą osobą. Lubię ludzi, jestem życzliwa. I gdyby ktoś z urzędu napisał do mnie, że chcieliby udostępnić moje teksty na stronie, powiedziałabym, że bardzo mi miło. Zaproponowałabym umowę licencyjną, jakieś formalne rozwiązanie – w końcu to urząd, na wszystko powinien być papier. Ale tak się nie stało. Ktoś po prostu wszedł na mojego bloga, skopiował moje teksty, zamieścił je na stronie. I wziął za to pieniądze.

Teoretycznie, nie powinno mnie to oburzać. Żyjemy w kraju, w którym ściąganie wydaje się całkiem niewinnym, szkolnym przewinieniem. Więc skopiowanie jakiegoś tekstu z internetu? Bez podpisu, bez pytania, bez poczucia obciachu? Wszystko jest możliwe, niestety.