I ty też ją masz. Nawet jeśli czasami w to nie wierzysz. A szczególnie wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebujesz… Widziałam dziś kilkoro rodziców, którzy jej potrzebowali. W drodze do przedszkola, po Panienkę, widziałam tarzającego się po chodniku dwulatka, wyjącą przedszkolaczkę i krzyczącego chłopczyka. Opiekujące się nimi osoby były poirytowane, zmęczone, bezradne. Od „mam dość!”, przez „zostawię cię tu!” po „jak się nie uspokoisz…”. Obserwowałam to ze smutkiem i zastanawiałam się, czy to jest jakiś dzień płaczących dzieci? No a potem odebrałam Panienkę…
Zaczęła płakać jakieś dziesięć minut po wyjściu z przedszkola. Potem w domu jeszcze dwa razy. I ostatni raz – przed pójściem spać. Płacz, krzyk, tupanie nogą, groźby typu „nie wypuszczę cię z kuchni i nawet jak się wyprowadzimy to tu zostaniesz na zawsze!” albo „nie będę już nigdy dawać ci całusów!”. Poważna sprawa.
Patrzyłam na nią i pomyślałam, że widocznie tak musi być. Widocznie to jest dzień płaczących dzieci i muszę jakoś z tym żyć. Cieszę się, że jej powody były uszyte na jej miarę – nie mogła się zdecydować jakiego wybrać lizaka, przypomniała sobie, że tęskni za ukochaną siostrą cioteczną, Ninką, a na koniec pozwoliłam jej obejrzeć tylko jedną bajkę… Takie smutki w życiu przedszkolaka to nic złego. Są całkiem naturalne, uczą czegoś. Również nas, rodziców.
Ja po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu jaką moc ma mój spokój i…przytulanie. Gdy wracałyśmy do domu wzięłam Panienkę na ręce, ona płakała i przytulała się mocno. Trochę mnie nie lubiła, a trochę była po prostu nieszczęśliwa. Ale przytulała swój mokry policzek do mojego i tak wróciłyśmy. Wiedziałam, że jakiekolwiek dyskusje skazane są z góry na niepowodzenie. Że ona nie potrzebuje teraz kazań i wychowywania, tylko ciepła.
Kiedy wieczorem usiadła w kącie korytarza szlochając przycupnęłam obok. Zaproponowałam, żeby się przytuliła, żeby schowała się w moich ramionach. Nie chciała. Zaczęłam więc bardzo, bardzo delikatnie głaskać jej plecy. Nie wzdrygnęła się, wyczułam jej pozwolenie. Głaskałam ją jeszcze chwilę, a potem wzięłam ją na kolana. I już, poszło. Przytuliła się i wyciszyła.
Dzień skończył się spokojnie. O wiele, wiele później niż zwykle. Pewnie się jutro nie wyśpi. Ale zasnęła uśmiechnięta i to najważniejsze.
A ja wiem, że mam tę moc.
3 Comments
Ela
Pięknie i mądrze napisane. Będąc jeszcze w ciąży przeczytałam Twojego bloga, teraz na bieżąco obserwuję fp.
Mimo, że mój synek ma ledwo ponad jedenaście miesięcy, to zdarza mi się tracić cierpliwość. Wiem, że nie jest niegrzeczny specjalnie, by mnie zdenerwować, że jego zachowanie spowodowane jest zmęczeniem, czy zwykłą ciekawością świata, lub testowaniem granic. Wiem też, że to nie dziecko mnie denerwuje, lecz to ja się denerwuję. Tym, że coś zaplanowałam, a nie mogę tego zrobić wtedy i tak jak chciałam, tym, że jestem głodna, a nie mogę zrobić obiadu, gdy synek marudzi trzymając się mojej nogi.
Podziwiam Ciebie, z Twoich tekstów wyłania się obraz kobiety spokojnej, pogodzonej z sobą, pewnej własnych możliwości, świetnie odnajdującej się w macierzyństwie, a przede wszystkim – przepełnionej miłością do swojej rodziny.
Pozdrawiam serdecznie!
Anna Kwiatek-Kucharska
Ja nie wiem co jest w powietrzu, ale mój roczniak też jakiś taki nieszczęśliwy ostatnio. Cudowne, że mamy tę moc! Tylko trzeba o tym pamiętać. Dziękuję za przypomnienie.
Marta
Droga Aleksandro, dziękuję za ten wpis, bo dzięki niemu też poczułam moc :-) Listopadowa aura mi nie sprzyja, moja 7 miesieczna córeczka potrafi mi dać w kość :-( I gdy padam na twarz i wydaje mi się, że gorzej być nie może, to pojawia się Twój wpis a wraz z nim dobra energia.Dzięki wielkie!