To miał być zwykły powrót do domu. Zwyczajna podróż po fantastycznym weekendzie. I w pewnym sensie była, chociaż siniak na ramieniu zmusza do refleksji. Ojciec Dzieciom ma silny uścisk.

Noga, która ześlizguje się kierowcy z hamulca. Wielki, ważący tony autokar. Ludzie spokojnie czekający na przystanku. Wystarczyła sekunda. Mój mózg nie połączył tego, że jedzie na nas autobus i że jest bliżej niż powinien z tym, że powinnam się szybko odsunąć. Ojciec Dzieciom złapał mnie za ramię i odciągnął. Autobus zatrzymał się na chodniku, jakaś dziewczyna upadła na kiosk, tuż przed nim. Wystarczyła sekunda, a skończyłoby się źle. Może dla niej, może dla kogoś innego, może dla mnie. Wszyscy mieliśmy szczęście.

Sekunda.

Ile dni żyjemy, tyle dni jesteśmy szczęściarzami. Gdyby nie ta sytuacja, tak groźnie wyglądająca, wróciłabym do dzieci ciesząc się po prostu, że je widzę po rozłące. Ale wróciłam i dziękowałam losowi, że mogę je przytulić. Że jestem. Oni są. Każdy dzień to dar, a tak łatwo o tym zapominamy. Każdy dzień, który kończymy całując dzieci na dobranoc, a potem przytulając się do ukochanych pleców – to szczęśliwy dzień.

Bo przecież wystarczy sekunda.