To opowieść o porodzie indukowanym. Kiedy przeczytałam ją po raz pierwszy, miałam w głowie dwie myśli. Dlaczego lekarze nie przeprowadzili amnioskopii i dlaczego nie oceniali stanu łożyska, jego zwapnień? Amnioskopia to proste badanie polegające na ocenie, z pomocą specjalnego wziernika, ilości i koloru wód płodowych. A na USG można ocenić stopień dojrzałości łożyska…
Zapraszam Was do lektury. 
Od momentu, gdy dowiedziałam się, że spodziewam się dziecka, miałam w głowie swoją wizję porodu. Wiedziałam na pewno, że bardzo chcę urodzić naturalnie, najlepiej bez znieczulenia i innych wspomagaczy. Niestety, życie zweryfikowało moje plany, dziecku było tak dobrze w brzuchu mamy, że nie wyszło wtedy kiedy głosił termin wyliczony przez lekarzy (jak się potem okazało – dziecko miało rację, bo termin z jakiegoś powodu był źle oszacowany) i zapadła decyzja o indukowaniu porodu. 
Odwlekałam ją jak tylko mogłam, ale zaczęto mnie straszyć, że pewnych rzeczy na USG nie widać, wody płodowe mogą być już zielone i ogólnie dla dobra dziecka lepiej nie przeciągać już dłużej. Taki argument chyba zawsze podziała na matkę.. Zgodziłam się więc na wywoływanie po 9 dniach od terminu. Położono mnie na patologii ciąży, spędziłam tam na szczęście tylko dwa dni. 
Pierwszego miałam założony cewnik Foleya (jest to wypełniony solą fizjologiczną balonik mechanicznie rozwierający szyjkę macicy), który niestety nie przyniósł żadnych rezultatów, ale mimo to nazajutrz o 8 rano podłączono mi kroplówkę z oksytocyną. Po około dwóch godzinach rozpoczęły się delikatne skurcze, jednak rozwarcie większe niż 1,5 cm wciąż się nie pojawiało, wiedziałam że przede mną jeszcze długa droga. 
Około 11 zapadła decyzja o przebiciu pęcherza płodowego, na szczęście wypłynęły czyste wody, co bardzo mnie uspokoiło. Czekałam więc dalej na rozwarcie, przy skurczach coraz intensywniejszych, ale krótkich, co powodowało że akcja nie postępowała. Co gorsza, leżałam cały czas na sali przedporodowej, gdzie nie było wstępu dla osób trzecich, a jedyna pozycja w jakiej można było się znajdować, to leżąca. Kto rodził ten wie, że skurcze w unieruchomieniu to chyba najgorsze, co może być. Dlatego ja mimo zaleceń położnych o nieruszaniu się z miejsca (ruch mógł powodować zaburzenia wyników KTG, do którego jest się podpiętym non-stop), wstawałam z łóżka, chwytałam się drążka od kroplówki i w ten sposób przynosiłam sobie lekką ulgę. Myślę, że chodzenie pozwoliłoby szyjce lepiej się rozwierać, ale o tym nie było mowy. 
Po godzinie 15, a więc po ok. 5 godzinach skurczów, rozwarcie wynosiło 2,5 centymetra i zostałam przeniesiona na salę porodową. Od razu mogłam wejść do wanny. Zastał mnie w niej narzeczony, który już mógł być ze mną, chwilę po nim dołączyła położna której opiekę wykupiłam (nie chciałam ryzykować, że położne będą się co chwilę zmieniać, albo będę na długo pozostawiana sama sobie, chciałam mieć absolutną pewność, że ktoś zajmie się mną na 100% i absolutnie tego nie żałuję – prawdopodobnie ta decyzja uchroniła mnie przed cesarskim cięciem). 
Woda pomagała przetrwać coraz boleśniejsze skurcze, kroplówka z oksytocyną została nieco przykręcona, żebym mogła chwilę odpocząć. Po wyjściu z wody zaczęła się walka o rozwarcie, które wciąż postępowało w żółwim tempie. Położna robiła co mogła, wymyślała coraz to nowe pozycje, żeby pomóc szyjce się rozwierać. Dzięki temu do godziny 18 udało się osiągnąć 4 centymetry. Położna doradziła mi, żeby wziąć znieczulenie zewnątrzoponowe, ponieważ przede mną jeszcze co najmniej 3 godziny skurczy i może mi zabraknąć siły na ostatnią, najcięższą fazę porodu. Mimo, że w moich wyobrażeniach chciałam dać radę bez znieczulenia (jestem osobą dość odporną na ból), na myśl o jeszcze nieskończonej liczbie skurczy pomyślałam że powinnam to zrobić, nie można zgrywać bohatera za wszelką cenę. 
Znieczulenie otrzymałam o 18:30, działało do 20:30. Przez ten czas bardzo odpoczęłam, przysnęłam, zebrałam siły. Te chwile bez bólu były naprawdę cudowne, pozwoliły się organizmowi nieco zregenerować. Około godziny 21:00 rozpoczęły się skurcze parte i po 25 minutach na świat przyszła nasza córeczka. 10/10 punktów, nawet bardzo nie płakała (i tak jest do teraz – a ma dwa miesiące), od razu przyssała się do piersi. Najpiękniejsze chwile mojego życia, łzy cisną mi się do oczu na samo ich wspomnienie… 
Dla mnie największym szczęściem było uniknięcie cesarki i brak komplikacji po znieczuleniu. Po porodzie okazało się, że gdybym wywołała poród tydzień wcześniej, tak jak zalecali lekarze, moje dziecko byłoby fizjologicznym wcześniakiem, jej wiek płodowy w momencie urodzenia wynosił 38 tygodni (a ciąża 40). Także nikt już mi nie wmówi, że jakiekolwiek wyliczenia lekarzy są mądrzejsze od natury. 
Jeżeli jeszcze dostąpię błogosławieństwa bycia w ciąży, nie dam się namówić na indukowanie porodu, jeśli nie będzie żadnego realnego zagrożenia życia płodu czy mojego. Dziecko wie najlepiej, kiedy ma się urodzić. Ciekawa jestem jak przebiegłby poród bez wsparcia opłaconej położnej, ale jednak cieszę się że nie musiałam tego sprawdzać. I na koniec muszę zaznaczyć, że nie wyobrażam sobie porodu bez partnera i jego ogromnego wsparcia.  
Myślę że mężczyźni zupełnie inaczej patrzą potem na kobietę, mogą przekonać się na własne oczy, że drzemie w nas niewyobrażalna siła. Wszystkiego dobrego przyszłym rodzącym, pamiętajcie że kobiecy organizm potrafi cuda, ufajcie mu! 
Mama Zosi