W wielu rodzinach praktykuje się tzw. słodki weekend. Cała rodzina nie je łakoci w dni powszednie czekając na sobotnio-niedzielną dyspensę. Traktowane jest to jako sposób na utrzymanie w ryzach apetytu dzieci, wpojenie dobrych zwyczajów żywieniowych, ochrona przed jedzeniem zbyt dużej ilości słodyczy.
W naszym domu nie mamy takiego zwyczaju.
Jedzenie sprawia nam przyjemność. Jedzenie słodyczy też. W wakacje praktycznie codziennie jemy lody, a pobyt nad morzem bez spróbowania gofrów uważamy za niezaliczony. Nie wprowadziłam żadnych ograniczeń jeśli chodzi o pory, kiedy jemy słodycze. Sama nie chciałabym narzucać sobie takich zasad.
Słodycze w naszym domu pojawiają się czasami, dość rzadko. Nie mamy w szafce schowanych zapasów ciastek, herbatników, nie kupujemy cukierków i sklepowych wypieków. Łakocie – tabliczkę czekolady czy ciastka kupujemy czasem na deser po obiedzie. Czasem dzieci mają ochotę na żelki. Chętnie jedzą marchewki i jabłka, a na kuchennym parapecie zawsze stoi słoik z rodzynkami, do którego często sięgają.
Jedyne ograniczenie to jakość kupowanych słodyczy. Żadnych mlecznych kanapek i wszystkiego, co udaje, że jest zdrowe i dla dzieci. Chętnie chałwa, sezamki (wapń!), batony zbożowe, herbatniki bez dodatków, bakalie. Nie robimy sklepowych galaretek czy budyniów, nie kupujemy ciast w proszku. Staram się pokazywać dzieciom, że słodycze też mogą być zdrowe, ale też – zjedzenie czegoś niezdrowego bardzo rzadko to nie koniec świata. Starszak kupił sobie ostatnio snickersa i stwierdził, że zmarnował pieniądze…
Słodycze nie są niczym ekscytującym, ot, coś smacznego. Nie bywają nagrodą, nikt na nie specjalnie nie czeka. Gdyby pojawiały się tylko w weekend, mogłyby stać się takim owocem zakazanym. Dzięki temu, że traktujemy je jak coś normalnego, dzieci nie zapominają o dobrych manierach gdy tylko zobaczą miskę cukierków.
Spędzam teraz z dziećmi wakacje na Podlasiu. Na kredensie moja Babcia trzyma miętówki. Dzieciaki zachodzą tam kilka razy dziennie i zawsze wracają z buziami pachnącymi miętą. W kuchni stoją butelki z oranżadą. Starszak sięga po brązowe szkło, wprawnym ruchem zdejmuje kapsel i mówi „Krynka jest najlepsza!”. Pozwalam mu na to – ja w każde wakacje jako dziecko opijałam się oranżadą, on też może. Za kilka lat pozwolę na to Panience. Oranżada, która w diecie Starszaka pojawia się tylko w czasie wakacji na wsi, jest ich smakiem. Podobnie jak odpustowe lizaki, na które czeka się rok. Reszta łakoci – to po prostu miły dodatek do jedzenia.
3 Comments
Truscaveczka
Krynka <3 Mają oranżadę? Nawet nie wiedziałam :)
Amelina
Po przeczytaniu początku wpisu, stwierdziłam szybko "co za genialny pomysł, słodycze w weekendy". Ale czytając dalej szybko się otrząsnęłam i przyznaję ci rację :) postaram się twoją metodę wprowadzić w moim domu. Nie będę ograniczała córce słodyczy (ma dopiero 3 miesiące więc ich jeszcze nie je) tylko postaram się wykształtować w niej nawyk zdrowego odżywiania i tym samym w sobie :)
olga i okolice
To ja nie wiem o oranżadzie Krynki? Jak tylko wrócę z Wlkp, zaraz ruszam do Społem;) A co do słodyczowej bez-strategii, to również uważam ją za rozsądne podejście:)