W zeszłym roku w szkole Starszaka dyrekcja zarządziła wolne dni nie tylko na 2 maja (czwartek), ale też 29 i 30 kwietnia (poniedziałek i wtorek). W te dni miała działać świetlica, na którą chodził Starszak i siłą rzeczy, jako dziecko rodziców pracujących, musiał na tej świetlicy być również w dni bez zajęć. Kiedy 29 kwietnia o 16:55 odebrałam telefon ze szkoły zdziwiłam się bardzo słysząc, że świetlica zamyka się za 5 minut i należy dziecko odebrać. Zwyczajowo działała do 17:30, więc byłam nieco zaskoczona. Na szczęście Ojciec Dzieciom był już pod bramą szkoły i na czas zabrał Starszaka. Dowiedział się od niego, że tego dnia nie było obiadu, o czym wcześniej nas nie poinformowano, ale panie zrobiły mu herbatę i dały jabłko, a poza tym to był jedynym dzieckiem. JEDYNYM. Kiedy to usłyszałam zrobiło mi się słabo na myśl o śmiertelnej nudzie Starszaka, który spędził cały dzień w towarzystwie dwóch pań ze świetlicy. Nazajutrz zostawiliśmy Starszaka z Babcią dziekując losowi za to, że możemy to zrobić, ponieważ wisiała nad nami groźba posłania go znowu na cały dzień do pustej świetlicy albo ewentualnie zabranie do pracy.

Kiedy po długim weekendzie zadzwoniłam do dyrektorki zadałam jej pytanie, dlaczego i po co było tyle wolnych dni, zamiast samego 2 maja usłyszałam, że dyrekcja może takie dni ustalić. Ok. Zapytałam, dlaczego nie było obiadu i nikt nam o tym nie powiedział. Usłyszałam, że przecież co roku tak jest. Na mój komentarz, że dla nas to pierwszy rok na świetlicy, więc mamy prawo nie wiedzieć nie dostałam komentarza.
Ale za to gdy powiedziałam dyrektorce, że fatalnie wyszło, że Starszak spędził cały dzień sam, odpowiedź mnie zamurowała. Otóż „zapewne inne dzieci wolały tego dnia zostać w domu z rodzicami”. Powiedziałam tylko „mój syn też by wolał, ale my pracujemy” i pożegnałam się szybko. Byłam wściekła.
Nie wiem, na czym to polega, ale czasami mam wrażenie, że rok szkolny składa się z dni wolnych od zajęć. Weekendy są cudowne – wtedy my nie pracujemy, dzieci zostają w domu i mamy czas na życie rodzinne. Ale każdy zwykły dzień bez szkoły to dla nas, rodziców pracujących, ostra łamigłówka. Co z dziećmi?
Pracujemy normalnie, na etatach, 8 godzin dziennie, 5 dni w tygodniu. 24 grudnia to też dzień pracy, w kalendarzu na czarno. Zazwyczaj kierownictwo wypuszcza nas wcześniej, ale już 27 grudnia zeszłego roku jak zwykle o 8 rano włączyłam komputer. Tego dnia Starszak był u Dziadków (o szczęście!) ale już 31 grudnia siedział ze mną w pracy. I 30 grudnia też.
Już jutro Wielki Czwartek. I chociaż oboje z Ojcem Dzieciom idziemy do pracy, to szkoła już powiedziała pas. Starszak został oddelegowany do Dziadków (należy im się coś ładnego). Zastanawiam się, co robią w takich sytuacjach rodzice, którzy nie mają komu powierzyć opieki nad dziećmi w takich momentach jak na przykład piątek po Bożym Ciele albo 24 grudnia  (no cóż, 23 też zazwyczaj jest wolny), gdy sami pracują. I nie wiem. Pewno sami biorą urlop, skracając tym samym czas prawdziwego urlopu, kiedy można z dziećmi gdzieś wyjechać.
I niby wobec całego roku to nie jest jakaś zatrważająca ilość, ale jednak. Nie jest łatwo być pracującym rodzicem!