Za kilka dni Panienka kończy 3 lata. Ciążę wspominam jako bardzo dobry czas w naszym związku z Ojcem Dzieciom, a wspólny poród był naszym najmocniejszym, najpiękniejszym małżeńskim doświadczeniem. Poprosiłam, żeby napisał kilka słów na ten temat – a głównie o swoim porodzie.
Po długim czasie dostałam tekst. O narodzinach? Tak. Do rodzicielstwa.
Zapraszam do lektury.

© Koralowa Mama
Ojciec Dzieciom gościnnie
Od dłuższego czasu moja żona nieustannie zamęcza mnie bym napisał na jej blogu tekst dotyczący moich wspomnień z narodzin naszej córki. Mały czarnowłosy szatan niedługo skończy 3 lata, a ja korzystam z dobrodziejstw L4 – to chyba dobry moment żeby przymierzyć się wreszcie do tego dzieła.
W czasie tych 9 miesięcy poprzedzających pojawienie się na świecie dziecka, zacząłem sobie uświadamiać, że ludzie się rodzą. Autobusy w godzinach szczytu pełne są ludzi, którzy się urodzili. Tacy ludzie występują w telewizji, mówią przez radio, głosują w wyborach. Np. taki John Bonham też się urodził (a nawet umarł) i grał naprawdę świetnie.
Ta świadomość działała na mnie uspokajająco. Jako współodpowiedzialny za pojawienie się na świecie nowego człowieka, myślałem także o rodzicielstwie jako stanie ducha, który określa istotę ludzką bez reszty. Być może wyda Wam się to wydumane więc już wyjaśniam o co chodzi. Jestem ojcem w każdej chwili. Bezustannie mam z tyłu głowy tę myśl, a czasem niepokój. Co to takiego? Poczucie odpowiedzialności? Miłość? Troska? Myślę, że każdy rodzic ma w sobie to coś, a ja w tym czasie myślałem o tym naprawdę sporo.
Oboje byliśmy nieźle przygotowani do tego wydarzenia. Jasne, że Ola była przygotowana, nie tylko świadoma i wyedukowana, ale także pełna wiary w mądrość natury. Ja też sporo wiedziałem, uczestniczyliśmy w zajęciach sensownej szkoły rodzenia (uwaga! zdaję się, że nie wszystkie są fajne). Praktyczne umiejętności, które tam nabyłem kompletnie mi się nie przydały ale było to doświadczenie ze wszech miar pożyteczne.
Dowiedziałem się sporo na temat fizjologii, spędziłem czas z ukochaną, a poza tym w okolicy jest bodaj najlepszy falafel w Warszawie (info na priv). Temu chyba mają służyć te szkoły – bo jak ktoś chce zostać ginekologiem, położnikiem czy pediatrą może sobie skończyć stosowne studia. Jedyne zajęcia praktyczne, które mogły mi się przydać (przewijanie, kąpanie i te sprawy) oczywiście ominąłem ale spoko, nauczyłem się na dziecku (Nie tak! Nie ciągnij jej za nogę! Uważaj!) i już niebawem byłem mistrzem.
Pominę okoliczności, w których zorientowaliśmy się że to już, w każdym razie pewnego marcowego dnia koło 9 rano znaleźliśmy się w świętej Zośce. Mieliśmy swój pokój, do którego nikt bez powodu nie zaglądał i opiekę „naszej” położnej (obie opcje zdecydowanie polecam – poszedł na to szmal z becikowego i to była zdecydowanie dobra inwestycja, choć i tak uważam wprowadzenie becikowego za kompletny idiotyzm, populizm i wspieranie branży monopolowej). Jedliśmy czekoladę z okienkiem (oficjalnie nie wolno), radiowa Dwójka raczyła nas romantycznymi symfoniami – romantycznymi w sensie epoki, a nie w sensie love me tender (chyba wówczas słuchaliśmy Brahmsa). Później nastąpiła sekwencja zdarzeń, którą mój mózg jakoś wyparł z pamięci.
Wydaje mi się, że wszystko przebiegło dość spokojnie, mam wrażenie, że rozmawialiśmy niemal do ostatniej chwili. W efekcie rycząc jak bóbr trzymałem na rękach i przytulałem maleństwo z nastroszoną czarną czupryną. „Chcesz przeciąć pępowinę?” taa i co jeszcze?
Potem mama i córcia długo leżały przytulone, obie zresztą niebawem zasnęły, a ja siedziałem i gapiłem się to na nie, to w okno. Po jakimś czasie zapakowali małą w wózek i kazali mi ją zawieźć do lekarza, a mama mogła się oddać konsumpcji szpitalnych frykasów.
Warto dodać, że przez cały ten czas żaden zwyrodnialec nie darł się na nas, nie było również wymądrzającego się obleśnego babska, nie spotkaliśmy więc bohaterów licznych opowieści z oddziałów szpitalnych, na których rodzi się ludzi.