W dzisiejszej Wyborczej pojawił się interesujący wywiad z dwiema dziennikarkami, które po urodzeniu dziecka zdecydowały się na roczny macierzyński. Przeczytałam tekst z uwagą, ponieważ wiele kobiet zastanawia się, co stanie się z ich karierą, czy wypadną z obiegu i w ogóle – co robić?
Dziennikarki poszły na urlop, ale realizowały go na dwa róże sposoby. Jedna z nich była ciągle w kontakcie z pracą. Druga postanowiła, że nie chce odbierać dziecku jego czasu.

W całej dyskusji o wydłużonym urlopie rodzicielskim denerwuje mnie, że wciąż mówi się: „to niekorzystne dla rynku, to niekorzystne dla kobiet”, a jakoś nikt nie pyta, co jest korzystne dla dzieci.

Mówi to jedna z dziennikarek. Potem jednak wspomina o alternatywie dla rocznego macierzyńskiego, czyli o oddaniu czteromiesięcznego dziecka do żłobka. W całym tym tekście nie pojawia się żadna informacja na temat ojców tych dzieci. Nie mogą czy nie chcą podzielić się z partnerkami urlopem? To jest prawdziwy problem – zmiana w mentalności i zapominanie o tym, że dziećmi zajmują się też ich ojcowie. Zdarza się, że w kadrach kręcą nosem, gdy ojciec bierze zwolnienie na opiekę na dzieckiem, no bo w końcu matka mogłaby z nim być, ona jest (w domyśle) na niższym stanowisku a dziecko to sprawa kobiety. Jak myślicie, gdzy dziecko poczuje się w szkole źle, do którego z rodziców dzwonią najpierw? Do mamy, brawo. To są poważne sprawy i poważne problemy z mentalnością, które wymagają zmian. I taki wywiad, w którym dwie panie opowiadają o swoich doświadczeniach z urlopami macierzyńskimi, przestaje w tym momencie być fajny. Jeśli któraś z pań jest samotną matką uprzejmie przepraszam, ale z tekstu to nie wynika.
To, co w tym artykule podoba mi się bardzo, to ten fragment:

Już słyszę te głosy, łajające mnie, że dziecko to moja prywatna sprawa i mogę sobie rodzić ile wlezie, ale nie mam prawa mieć pretensji, że szef/rynek pracy mnie nie chce.

Zapytam więc tak: a gdybym miała raka? Powiedzmy raka płuc, którego dorobiłam się wskutek mojego prywatnego nałogu tytoniowego. Czy wówczas też piewcy wolnego rynku skreśliliby mnie tak łatwo? Powiedzieliby: „Żaden szef nie ma obowiązku tolerować cherlaka, którego rok nie będzie w pracy, bo a to chemia, a to naświetlania i w ogóle nie wiadomo, czy jeszcze się kiedykolwiek na coś przyda”?

To się łączy z moimi rozważaniami na temat niezatrudniania młodych kobiet, bo się mogą zechcieć rozmnożyć i zwiać na długie urlopy. Otóż zatrudniony młody mężczyzna, mężczyzna w średnim wieku lub kobieta z wyrośniętymi dziećmi też może zniknąć z pracy na jakiś czas. Może na przykład zachorować, mieć operację, złamać nogi i wymagać długiej rehabilitacji, może starszy rodzic zachoruje i będzie wymagał częstej opieki? To jest życie, takie rzeczy się dzieją. Ale jakoś pracodawcy nie patrzą na to w ten sposób.
Nie mam za sobą rozterek związanych z urlopem macierzyńskim – pierwszy etat dostałam, kiedy moje drugie dziecko miało prawie 2 lata, wcześniej studiowałam i pracowałam z doskoku. I chociaż nigdy nie doświadczyłam miłego stanu, kiedy nie musi się chodzić do pracy, a pieniądze i tak spływają na konto co miesiąc, to cieszę się, że te rozważania i decyzje mnie ominęły. Bo to nie jest łatwy kraj i decyzje też nie są łatwe.
Nie mówię tu nawet o systemie, ale o tej mentalności właśnie.
O tym, że ojcowie nie korzystają z urlopów.
O tym, że często są do tego zniechęcani przez kierowników.
O tym, że rok z dzieckiem traktowany jest jako stracony z perspektywy pracy, a o potrzebach dzieci niespecjalnie się mówi.
I jeszcze o tym, że w tytule tego artykułu znalazło się zdanie „Dziennikarki „Wyborczej” zostały matkami na 100 proc”. Bo czy to znaczy, że matki, które podzieliły się z ojcami dzieci rocznym urlopem nie są matkami na 100 procent?