O Badinter i jej podejściu do macierzyństwa oraz o tym, jak ja, jako feministka, rozumiem macierzyństwo pisałam obszernie między innymi w tym poście. Chciałabym jednak wrócić do tematu.
Książka Elisabeth Badinter „Konflikt: kobieta i matka” ukazała się w polskim tłumaczeniu. Jak tylko będę miała sposobność, to ja przeczytam, chociaż ciśnienie podnosi mi już sama tylko lektura wywiadów z Badinter. Mam nadzieję, że ten post nie będzie zbyt zawiły i uda mi się w sposób jasny przedstawić swoje poglądy. Jeśli mi się nie uda, dajcie znać :)

Po kolei. Badinter odnosi się negatywnie do kilku zjawisk. Nie podoba jej się ekologiczne macierzyństwo, nie podoba jej się promocja długiego karmienia piersią, nie podoba jej się Rodzicielstwo Bliskości. W tym wszystkim widzi nowe narzędzia zniewolenia kobiet, sposób na zatrzymanie ich w domu, sprzeniewierzenie się osiągnięciom poprzednich pokoleń feministek.
W opublikowanym niedawno wywiadzie z Elisabeth Badinter możemy przeczytać kilka dość istotnych zdań:

How can they work if they’re supposed to breastfeed for six months or longer?

Moja koleżanka z pracy karmi piersią ponad dwuletniego syna. Ja karmiłam piersią dwa lata i miesiąc. Nie jesteśmy jedyne. Karmienie piersią po powrocie do pracy nie jest karkołomnym zadaniem. Wiele kobiet zniechęca perspektywa siedzenia z laktatorem w toalecie, rzeczywistość jest jednak inna (i zasługuje na osobny post, niebawem). Statystyki karmienia piersią w Polsce nie wskazują, by po końcu urlopu macierzyńskiego dramatycznie spadała liczba karmień – taka zmiana pojawia się gdy dzieci kończą rok. To zdanie w ustach Badinter jest czystym populizmem.

They want to return to their lives and be a part of society, and they also have to be a woman again, to be seductive — that’s what French men expect.

 

Badinter pisze o Francuzkach, które najpierw są kobietami, a potem matkami. Mnie mierzi tu kilka rzeczy. Czy rodzic nie jest częścią społeczeństwa? Nie rozumiem. Czy Badinter naprawdę uważa, że nie da się połączyć bycia matką i bycia kobietą uwodzicielską, atrakcyjną dla siebie i innych? Naprawdę albo-albo? I czy NAPRAWDĘ podporządkowywanie się temu, czego French man expect jest tak godne pochwały? Uznanie dla takiej postawy w ustach feministki brzmi co najmniej dziwnie.

 I never wondered whether it was normal to not feel like spending 24 hours a day with just a small baby. (…) Why can’t women admit that it can be unbearable to have to spend the whole day with a small child?

 

Ależ my to wiemy. I Jean Liedloff też wie. I Searsowie. W zasadzie dla wszystkich jest oczywiste, że człowiek, zwierzę stadne, nie jest przystosowany do spędzania dni w zestawie 1+1 gdy 1 nie umie mówić. I WSZYSCY propagatorzy Rodzicielstwa Bliskości podkreślają, że chodzi o szacunek do potrzeb wszystkich członków rodziny. Nie ma żadnych l’enfant-roi. A umęczona matka to znak, że coś jest bardzo nie w porządku. Mam wrażenie, że Elisabeth Badinter trochę przesadza pisząc o presji na kobiety, by poświęciły wszystko, karierę, rozwój intelektualny, a wtedy ich dzieci będą zdrowsze i mądrzejsze. Doprawdy, nikt nie oczekuje składania się na ołtarzu macierzyństwa. Czy gdyby tak było, Searsowie pisaliby tyle o tym, jak RB pomaga gdy wraca się do pracy po urlopie macierzyńskim? Chyba już nikt nie wymaga od kobiet, by przestały być ludźmi, a zostały tylko matkami.
To, co jest mocno niepokojące u Badinter, to jej kompletnie niezauważanie ojców. Gdzie są mężczyźni u Badinter? Dlaczego ich pomija? U Searsów wyczytałam ładne zdanie o tym, że nigdy nie spotkali się z przypadkiem wypalenia u matki, której partner przejął połowę obowiązków domowych i rodzicielskich. Badinter opisuje rzeczywistość tak, jakby działa się w Seksmisji. Są tylko matki zniewolone i dzieci.

 

Rozumiem, że Rousseau nie był do końca uczciwy postulując, by matki jak najdłużej pozostawały w domach i karmiły dzieci. Ale odnoszenie tego do współczesności jest nieporozumieniem. Wizja dziecka-tyrana i udręczonej matki to fikcja. Czytając Badinter odnosi się wrażenie, że widzi ona tylko dwie możliwości. Pierwszą, czyli kobietę, która szybko po porodzie wraca do pracy i jest matką delikatnie zdystansowaną, by przypadkiem dziecko nie przeszkodziło jej w realizowaniu się na innych polach niż macierzyństwo. A drugą, to matkę, która rzuca wszystko i zostaje w domu na lata, karmi dziecko piersią do upadłego, z pustym wyrazem twarzy siedzi koło piaskownicy i pierze na tarze pieluchy wielorazowe, bo tak jest dobrze dla dziecka i dla Ziemi.

 

I nie ukrywam, że ciężko mi, zadeklarowanej feministce marznącej na Manifach z transparentami, czytać takie teksty, pisane przez powszechnie szanowaną filozofkę i feministkę. Coś dziwnego stało się z kobietami. Widzę, jak bardzo niezrozumiane są ważne dla mnie i dla wielu kobiet postulaty, na przykład związane z porodem naturalnym. Mam wrażenie, że w głównym nurcie feministycznym ważna jest raczej wolność cesarki na życzenie, a poród bez znieczulenia traktowany jest jak wielogodzinna męczarnia. To nieprawdopodobne, jak bardzo kobiety dały się oszukać. Jak bardzo mężczyźni-lekarze zdominowali ten dyskurs, jak udało im się przekonać kobiety, że nie potrafią rodzić, że nie mają kwalifikacji, że powinny grzecznie leżeć i słuchać się lekarza położnika. Dla mnie mój ostatni poród, bez znieczulenia, z położną, do wody, był doświadczeniem które ogromnie wzmocniło mnie jak człowieka. Poczułam w sobie siłę, jakiej nie znałam wcześniej. Pierwszy poród – prowadzony przez lekarza, na plecach, ze znieczuleniem, był ilustracją hierarchii lekarz – pacjentka. Władza.
Mój wolny poród pokazał mi, że to ja ją mam. Ale z jakiegoś powodu, kiedy na pożytecznych skądinąd stronach na FB jak na przykład „Prawo wyboru jest dobrem osobistym” pojawia się temat porodu, to ZAWSZE poród naturalny traktowany jest jako kara. Kto wam to zrobił, kobiety? I dlaczego wy, młode, myślące feministki, nie chcecie dowiedzieć się niczego na ten temat, tylko powielacie stereotypy?

 

Oddech daje mi Agnieszka Graff. Serdecznie polecam lekturę znakomitego wywiadu. I z dużą radością zauważam, że w jednym punkcie się zdezaktualizował, mamy już tłumaczenie „Księgi Rodzicielstwa Bliskości” na język polski.

 

Klasyka gatunku, książka Jean Liedloff „W głębi kontinuum”, to prokobieca krytyka współczesnej kultury, a nie konserwatywny atak na kobiety. A Searsowie wciąż podkreślają naszą rodzicielską kompetencję. Jeśli masz więź z dzieckiem, to wiesz, co dla niego jest najlepsze. Podkreśla się stopniowość, kompromis i rodzicielską równość płci. Naprawdę włączajmy do opieki ojców. A jeśli przekazujemy komuś dziecko, to na dwie, trzy godziny, a nie od razu na osiem. Ale to oczywiście wymaga równościowej polityki państwa i pewnych rozwiązań na rynku pracy, których zarówno w Polsce, jak i w Stanach jest niewiele.

Kiedy po raz pierwszy czytałam ten wywiad, miałam ochotę wysłać Agnieszce Graff tabliczkę czekolady z okienkiem. Ona naprawdę rozumie w czym rzecz.

 

Jakkolwiek konserwatywnie i backlashowo to zabrzmi, jest jednak coś takiego jak potrzeba matki, by być z niemowlęciem, potrzeba odcięcia się od reszty świata. Na jakiś czas, a nie do osiemnastki. Dziecko ma pół roku, rok, półtora roku tylko raz. Może warto wsłuchać się w to pragnienie, zdecydować się na pewną stratę czy kompromis w sferze zawodowej i pozostać z nim tak długo, jak to konieczne, jeśli oczywiście względy finansowe na to pozwalają?

Takiego głosu rozsądku w ustach feministki potrzeba. Więcej, jeszcze więcej!
Wiem, że wiele z tych kwestii jest w Polsce fikcją. Że w kraju bez żłobków rozważania o matkach zostających lub nie zostających w domu są momentami śmieszne. Ale to, na czym mi zależy, to uczciwe, rozsądne spojrzenie na macierzyństwo. To dostrzeżenie ojców. A przede wszystkim zauważanie, że różne role nie wykluczają się nawzajem.