Zaczyna mi się lekki reisefieber, chociaż przede mną jeszcze cały dzień wytężonej pracy. Jutro wieczorem zapakujemy dzieci w piżamki i do łóżek, a potem wyjdziemy z domu, żeby wrócić dopiero w niedzielę.
W miniony weekend dzieci spały przez jedną noc u Babci, a my w domu. Dziwna wolność. Chociaż zasnęliśmy nad ranem, to obudziliśmy się ledwo po 8 i stwierdziliśmy, że okropnie brak nam naszych maluchów. No ale słowo się rzekło, bilety kupione, pokój zarezerwowany… I tak naprawdę, to już nie możemy się doczekać. Pierwszy raz od podróży poślubnej (w zasadzie w trójkę, bo o ciąży dowiedziałam się dwa dni przed wylotem) jedziemy na kilka dni tylko we dwoje. Mieliśmy kiedyś taki zwyczaj, że zostawialiśmy Starszaka pod dobrą opieką i jechaliśmy na weekend gdzieś w Polskę. Zazwyczaj zimą. Potem, siłą rzeczy, musieliśmy zawiesić te wyjazdy.

Pierwszy raz zostawiłam Starszaka kiedy miał rok i 3 miesiące. Kiedy Panienka miała tyle samo mnie bolało serce gdy odprowadziłam ją do żłobka na kilka godzin… Nie wiem, czy wtedy, kilka lat temu, nie postąpiłam pochopnie, ale bardzo mi ten wyjazd był potrzebny. Pamiętam też, że biegłam z dworca i strasznie się rozpłakałam przytulając zdziwionego Starszaka. Mam to wszystko pod powiekami. Panienka jest teraz starsza, ma ponad dwa lata. Można jej wiele wyjaśnić, ale kiedy dowiedziałam się, że w sobotę wieczorem z niewyraźną miną stwierdziła „ciemno już, a mamy jeszcze nie ma”, to zrobiło mi się nieswojo. Powtarzam sobie, że będzie z bratem i dwiema babciami i prababcią. Taki zestaw gwarantuje dużo miłości.
W każdym razie – JEDZIEMY. Tylko Ojciec Dzieciom i ja. I morze.