Byłam dziś na wizycie lekarskiej w przychodni. Zaproponowano mi leczenie specyfikiem Ą, a ja standardowo zapytałam, czy można go przyjmować przy karmieniu piersią. Po drugiej stronie biurka uniesienie brwi „a ile ma dziecko?”. „Niecałe półtora roku”. „Zdaje sobie pani sprawę z tego, że po roku pani pokarm nie ma już żadnych wartości?”. I tak dalej, w ten deseń. Nie miałam ochoty na wdawanie się w dyskusje, było rano, a ja spieszyłam się do pracy.

I trochę mam teraz zgryz, bo to była moja druga wizyta, a nie mam ochoty na trzecią. Bo chociaż wizyta dotyczy rejonów kompletnie nie związanych z kanalikami mlecznymi, to jednak specjalist(k)a o takich przekonaniach na temat karmienia piersią nie wzbudza mojego zaufania. Kiedy już zaczęłam sobie budować opinię na temat usługi jaką w końcu jest leczenie, dostałam takie coś. I chociaż w temacie wszystko jest niby ok, to jednak autorytet padł i się chyba nie pozbiera. Mam w sobie przekonanie, że ludzie powinni się uczyć, a już zwłaszcza jeśli mają kontakt z pacjentami. Nie umiem pozbyć się wrażenia, że jeśli o karmieniu ta osoba wie tak żenująco mało, to czy na pewno lek Ą jest odpowiedni? A może jednak w tym temacie też są braki i powinnam dostać specyfik Ę?
No głupia sprawa.
I żeby nie było – ani lek Ą, ani lek Ę nie są lekami ratującymi życie i jeśli ich nie będę brała, to mój komfort życia się po prostu nie poprawi. A wiem, że jeśli wybiorę lek i nagłe, niechciane odstawienie Panienki od piersi, to mój i jej komfort życia stracą na tym za dużo. Nie chcę i nie zamierzam odstawiać jej od piersi teraz, kiedy zaczęła chodzić do żłobka i jest jej to po prostu potrzebne, z emocjonalnego i zdrowotnego punktu widzenia. I żaden lekarz nie wmówi mi, że jest inaczej.