Musiałam pojechać do miasta. Do wielkiego miasta. Z Dziewczynką. Opcje transportowe:
– autobus PKS (i przesiadki ze dwie)
– autobus ZTM (potem przesiadka do drugiego, a potem metro)
– pociąg KM

Do autobusu PKS wsiadłabym z wózkiem, ale rozkład jazdy nie przewiduje ani jednego przejazdu w czasie, kiedy jest mi to potrzebne. Dalej. Autobus ZTM w linii podmiejskiej jest małym busikiem, do którego z wózkiem się nie wejdzie. Żadnym. Odpada więc na etapie planowania. Pociąg KM, ostatnia deska ratunku. Wygrał, chociaż kręciłam nosem.
Bo tak:
Aby wsiąść do pociągu, należy wyjąć dziecko z wózka i poprosić kogoś, żeby wózek wniósł. Przerwa między peronem a pociągiem jest duuuża. A wózek waży z 15 kg najmarniej. Konduktor nie wysiadł, o 11 ludzie nie jeżdżą tłumnie, nie ma kogo poprosić. Szczęśliwie jechał ze mną Ojciec Dzieciom, a kiedy się jest nim, to można wnosić i 30 kg wózka. Daliśmy radę.
Potem stacja Powiśle. Platforma przy schodach zepsuta. Znowu akcja wyjmowanie dziecka z wózka, Ojciec wnosi sprzęt. Karmienie w poczekalni to już naprawdę przyjemność i relaksacja.
W drodze powrotnej przewijanie i karmienie w Smyku. Mają pokój dla matki i dziecka, jest git.
Ale idziemy na Dworzec Centralny. Winda przy Rondzie Dmowskiego zepsuta. Może to i lepiej – w środku widać kałużę moczu. Akcja wyjmowanie-wnoszenie powtórzona. Po dojściu po Dworze Centralny pytanie – jak się dostać na perony? Idziemy do windy koło Złotych Tarasów. Zepsuta. Wyjmowanie-znoszenie po schodach ruchomych. Idziemy galerią do tej części, gdzie są chodniki ruchome, za 4 minuty odjeżdża nasz pociąg. Szybko. Nagle ściana – interesująca nas galeria jest w remoncie. W tył zwrot, biegniemy do schodów ruchomych. Powtarzamy akcję, jesteśmy na peronie. KM wychodzą nam na przeciw, pociąg ma opóźnienie, nie musimy biec. Ale w końcu nadjeżdża. Nowoczesny, dwupoziomowy, ze specjalnym przedziałem dla wózków i rowerów. Tym razem odległość między krawędzią peronu a podłogą w wagonie robi wrażenie nie w szerokości, a głębokości. Trzeba zrobić krok typu skok w przepaść. Wózek wnosi Ojciec Dzieciom, a ja klnę szpetnie. W przedziale jest tłok, my mamy miejsce, ale inna mama z wózkiem – już nie. Jakoś nikt nie uznaje za stosowne, by jej ustąpić. A Dziewczynkę trzeba przewinąć. Ojciec idzie z nią do toalety – a tam przewijak! Bomba. Nad nim informacja „ze względów bezpieczeństwa należy dziecko przypiąć pasami”. Pasów brak. Trudno, ważne, że jest przewijak, może dziecko nie sturla się na zakręcie.

Po powrocie do domu jestem wykończona, pomimo tego, że byłam na tej wycieczce z Ojcem Dzieciom, który wyręczył wszystkie windy i platformy. Sama nie dam rady.
Szczęśliwie mamy chustę, nauczymy się nosić pewnie i będę miała w nosie. A potem mała zacznie chodzić i zapomnę o tych niewygodach.
Chwilowo jestem bardzo zła i bardzo mi wstyd za moje miasto. Bądź co bądź – stolicę dużego państwa europejskiego. Słyszałam nawet o jakimś przewodnictwie, że Unia Europejska, że coś… Ale to daleko stąd. Tu, na miejscu – dramat.