Ranyy jak ten czas leci. Przecież ja za chwilę wkroczę dumnie w trzeci trymestr! Czy ktoś mi może powiedzieć kiedy to się stało? Oczywiście zagapiłam się i jeszcze nie zapisałam nas do szkoły rodzenia. Świetnie. Mnie się za bardzo chodzić nie chce, ale ze względu na Ojca Dzieciom warto. Chyba. On twierdzi, że chce. Mam wrażenie, że nie uważa mnie za autorytet w dziedzinie rodzenia ;)

Spotkaliśmy się z położnymi. Nie było łatwo. Przed pierwszym spotkaniem, kiedy przysypiałam na stacji naszej podmiejskiej kolejki, a pociąg wtaczał się już na peron, dostałam sms, że położna pędzi do porodu i odwołuje spotkanie. Masz ci los. Wsiedliśmy do pociągu i przynajmniej wypiłam sobie z mężem kawkę na mieście.
Dopiero za drugim razem się udało. Do tego czasu zdążyliśmy przygotować listę ok. dwudziestu pytań…
Położne okazały się bardzo fajne, kontaktowe, kompetentne w sposób wzbudzający zaufanie, a nie lęk przed tzw. wyższą instancją. Przeprowadziły potężny wywiad na temat mojego stanu zdrowia, posłuchaliśmy tętna dzieciny, zbadano mi piersi i ułożenie dziecka. Dziecko ułożone jest już główkowo, lewituje na pełnym luzie. Oby  nie postanowiło już zmieniać pozycji…

To, czy uda mi się rodzić w domu, będzie wiadomo dopiero za jakieś 10-12 tygodni, po zrobieniu ostatnich badań. A i tak, jeśli pojawią się jakieś wątpliwości, to położne mogą już w domu, na początku akcji, nakazać przeniesienie się do szpitala. Nie jest łatwo…

Kilka moich pytań okazało się zupełnie bezsensownych w kontekście porodu domowego. Dlaczego? Na przykład pytanie o brak postępu akcji, ustanie skurczów. Fizjologia porodu naturalnego, kiedy kobieta działa zgodnie ze swoim instynktem i swoimi potrzebami, niemalże wyklucza takie zaburzenia. Kluczem do sukcesu są hormony.
Stres, lęk i obawy jakie pojawiają się często na samym początku porodu powodują wydzielanie się adrenaliny, hormonu walki i ucieczki. Adrenalina zaburza wydzielanie oksytocyny, czyli hormonu który odpowiedzialny jest za skurcze macicy. Tak więc rodząc w domu, w atmosferze miłej i przyjemnej, wśród bliskich i zaufanych osób ograniczamy wydzielanie adrenaliny. Oksytocyna może sobie wtedy hulać w naszym krwioobiegu.

Kiedy opowiedziałam położnym o swoim pierwszym porodzie, pokiwały tylko głowami.

Wody odeszły mi około 3 nad ranem. Teoretycznie powinnam urodzić w ciągu 24 godzin, ze względu na bezpieczeństwo dziecka. Kiedy około 5 rano zjawiłam się na izbie przyjęć (uciekłam wcześniej z innego szpitala, gdzie zaproponowano mi łóżko na korytarzu) stwierdzono brak akcji skurczowej i rozwarcia. Posadzono mnie na piłce, a jakoś między 6 a 7 rano podano pierwszą dawkę syntetycznej oksytocyny. Efekt? Łatwy do przewidzenia. Zamiast spokojnie doprowadzić do pojawienia się skurczów, wywołano je kroplówką. Więc kiedy te skurcze już się pojawiły, nie były naturalne, ból nie był stopniowany. Siła rażenia była taka, że około 9 rano zaczęłam błagać o znieczulenie. Po dwóch dawkach znieczulenia, kiedy dotknęłam swojego uda i poczułam to, co czuje się stukając w policzek po znieczuleniu dentystycznym, bez jedzenia i picia od około dziesięciu godzin, zaczęłam wymiotować. W zasadzie straciłam kontakt z rzeczywistością, więc kiedy jęknęłam 'siostro, ja już mogę’, bo gdzieś z tyłu głowy poczułam, że mogę już przeć, a potem ktoś zawołał przeciągle 'pediaaatraa’ to nie skojarzyłam, że ten pediatra jest potrzebny u mnie. O 13:25 urodziłam synka.

Pięknie? Nie bardzo.
Jak te położne to rozumieją.