Wspominam pierwszy poród. Co raz częściej. Rodziłam nie w ty szpitalu, który sobie upatrzyłam. W pierwszym okazało się, że nie ma łóżek, chyba, że na korytarzu. Grzecznie podziękowałam i z cieknącymi wodami pojechałam do następnego. Tam, o 4 nad ranem, poczułam się jak intruz. Zaspana pielęgniarka i gburowaty lekarz powitali mnie na izbie przyjęć, a ja nagle poczułam strach i cóż, nieodwracalność procesu, który się rozpoczął. Zaprowadzona do sali zostałam tam sama, podłączona do kroplówki. Synka urodziłam po 13. Cały poród był długi i męczący, kilkanaście godzin bez jedzenia i picia (nie liczę tej mokrej szmaty którą łaskawie dano mi do possania). Nie twierdzę, że było źle. Urodził się mój synek i to było piękne. Ale przez cały ten czas tylko jedna osoba odniosła się do mnie z prawdziwym szacunkiem i sympatią – anestezjolog, dystyngowany starszy pan. Zachował się wspaniale. Bardzo było mi tego trzeba po 'występie’ dwóch pielęgniarek, które stały koło mnie, zaglądały w moją kartę i komentowały młody wiek. „jakby moja córka mi taki numer wykręciła…” kiwały głowami nie zwracając uwagi na to, że ja to słyszę.
Dojrzewam do decyzji, by drugi poród odbyć w domu. Na razie czytam na ten temat i rozważam za i przeciw. Ale położną mam już upatrzoną.
Jeszcze tylko kilka miesięcy.